Legnica Cantat wczoraj i dziś: „Taki chór, jaki dyrygent”

Legnica Cantat wczoraj i dziś: „Taki chór, jaki dyrygent”

Dlaczego Henryk Karliński uważany był za wizjonera i które mity o legendarnym szefie Legnica Cantat są nieprawdziwe? Jacy uczniowie legnickich szkół najbardziej cieszyli się z kolejnych edycji imprezy? Kto porównał Chór Madrygał do aniołów? Z okazji pięćdziesięciolecia Festiwalu Chóralnego Legnica Cantat swoimi wspomnieniami podzieliła się Teofila Grabska – wieloletnia chórzystka Madrygału przez długi czas także zaangażowana w organizację jednego z najistotniejszych dla polskiej chóralistyki wydarzeń. Wysłuchali Michał Przechera i Anna Lemanowicz (LCK). Zdjęcia: Krzysztof Lewandowski (LCA.pl).
Chór Madrygał niespecjalnie mógł narzekać, nawet w czasach PRL-u. Oczywiście, były różne delikatne naciski, ale na pewno nie byliśmy szykanowani – Henryk Karliński zawsze potrafił się wybronić. W trakcie Cantatu głównie wykonywana była kościelna muzyka, dlatego władze z pewnością wolałby z naszej imprezy zrobić coś na modłę festiwalu pieśni zaangażowanej. Słyszałam nawet o sytuacji, gdy w latach siedemdziesiątych do Legnicy przyjechali pewni ludzie zapewniający, że rozwiążą wszystkie problemy finansowe imprezy w zamian za zmianę jej profilu. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Niedługo później w Katowicach pojawił się festiwal Czerwona Lutnia – jak sama nazwa wskazuje, znacznie bardziej podatny na te sugestie.
Turniej w czasach Henryka trwał od poniedziałku do niedzieli i dopiero w ostatni dzień miało miejsce ogłoszenie wyników oraz koncert laureatów. Z dzisiejszej perspektywy może wydać to się niewiarygodne, ale tak naprawdę pojawienie się nagrań na kasetach było rzeczywistą próbką możliwości chórów. Po latach trzeba też przyznać, że ruch chóralny się zmienił – aktualnie znajduje się na znacznie wyższym poziomie niż kilka dekad temu. Madrygał wykonywał bardzo różnorodny repertuar – od muzyki z XVI wieku po dzieła znacznie bardziej współczesne: śpiewaliśmy utwory Romualda Twardowskiego, zanim tak naprawdę stał się szerzej znany; na warsztat braliśmy także wiele opracowań muzyki ludowej. W kwestii doboru programu Karliński był nieprzejednany i polegał tylko na swoim smaku – nie angażował się politycznie i był w tej kwestii bezkompromisowy. Zdarzały się nam jednak problemy finansowe – w 1971 roku Turniej w ogóle się nie odbył, ale w tym czasie pojawiły się za to Dni Muzyki Organowej i Kameralnej. Cantatu został odwołany też w czasie stanu wojennego, ale wtedy decydowały o tym czynniki polityczne.
W pierwszym turnieju, odbywającym się w 1967 roku w ramach Dni Legnicy i noszącym miano Dolnośląskiego Święta Pieśni, uczestniczyłam jako chórzystka Uniwersytetu Wrocławskiego – Cantat okazał się dla nas wielkim sukcesem, ponieważ wygraliśmy wtedy Lutnię. W 1969 roku, już po zakończeniu studiów, zameldowałam się w Chórze Madrygał, z którym brałam udział w konkursie rok później. Bardzo szybko można było odczuć, że legnicka impreza stała się istotnym festiwalem na mapie polskiej chóralistyki. Obok nas ważny był też turniej w Międzyzdrojach, który wystartował w tym samym roku co Cantat. Nie konkurowaliśmy jednak ze sobą – inna była istota tych wydarzeń i panowały różne zasady. W naszym przypadku jedynym ograniczeniem było śpiewanie a cappella – do udziału mógł zgłosić się każdy. W Międzyzdrojach to organizatorzy decydowali o zaproszeniach. Jeśli chodzi o infrastrukturę, to chóry raczej nie nocowały w Legnicy – chyba, że przyjeżdżały z daleka. W takich sytuacjach kwaterowano je w licealnych internatach – uczniowie spoza miasta bardzo się cieszyli, bo na ten czas wracali do domu, a chórzyści zajmowali ich miejsca. Zresztą, licealiści bardzo nam pomagali, opiekując się chórami – odbierali te niemałe przecież grupy z dworca czy czekali na wiozące je autobusy i aż do końca pobytu w Legnicy nie odstępowali uczestników Cantatu na krok.
Przez długi czas, oprócz Lutni, triumfatorzy Cantatu otrzymywali pianino tworzone przez Legnicką Fabrykę Fortepianów i Pianin. Instrument był odwożony na koszt firmy do miasta zwycięskiego chóru – zdarzało się, że jechał aż do Białegostoku. Fabryka zresztą bardzo pomagała nam w, niektórych z perspektywy czasu zabawnych, kwestiach technicznych. W trakcie jednej z edycji Karliński postanowił promować Cantat ogromnymi lizakami wykonanymi przez nieistniejącą od lat spółdzielnię Legniczanka – patyki do tych słodkości były produkowane właśnie przez Fabrykę.
W obecnym hallu teatralnym – dawniej znanym jako Sala Marmurowa – na czas Turnieju wystawiało się fotele i stoliki i wszyscy mogli się tam swobodnie spotykać. Henryk już wtedy nie zajmował się organizacją, tylko miał czas na rozmowy z dyrygentami. Wszystko było dopięte na ostatni guzik – zdarzało się, że nawet partyjni oficjele dziwili się, jak sprawnie przygotowywaliśmy Cantat. Zawsze mieliśmy stałą publiczność liczącą sto, czasami dwieście osób – nie były to tłumy, ale mówimy przecież o muzyce klasycznej. Od początku reklamowaliśmy się plakatami i afiszami. Za czasów Karlińskiego każdy program turniejowy był inny – można było liczyć na niespodzianki i nieszablonowe pomysły. Nieżyjąca już plastyczka Agnieszka Wlaźlak, która wiele razy pomagała nam w kwestiach grafiki, zaprojektowała program jednego z Turniejów w formie wachlarza zawierającego ważne myśli i cytaty – było to zarówno estetyczne, jak i praktyczne.
Przez długi czas panowała zasada, że chóry zagraniczne nie brały udziału w Turnieju. To też uległo zmianie – w 1983 roku przyjechał nasz zaprzyjaźniony chór Madrigal z Eisleben. Jego członkowie opowiadali o swojej podróży pociągiem z przesiadką w Görlitz. Spodziewali się, że zostaną zawróceni na granicy i byli niesamowicie zdziwieni, że udało im się dotrzeć do Legnicy. Jeden z czeskich chórów dziwił się natomiast, jak radzimy sobie z tym całym bałaganem, żartobliwie porównując cantatowe zamieszanie do ruchu na dworcu kolejowym.
Henryk, wbrew pozorom, był bardzo zorganizowany. Każdego roku całą imprezę szczegółowo planował w grubym kalendarzu, zaczynając pracę już we wrześniu. Nawet z zapisywania kolejnych zgłoszeń chórów potrafił zrobić rytuał – miał także zdolności plastyczne, więc na wielkim arkuszu brystolu uroczyście wypisywał kolejne nazwy. Ilość zgłoszeń napawała go dumą – a zdarzały się lata, gdy można było naliczyć ponad czterdzieści zespołów wokalnych. Jako anegdotkę przypomnę sytuację, gdy z Madrygałem pojechaliśmy do Francji – Karliński całą drogę siedział obok kierowcy i pełnił rolę pilota – to kolejna sytuacja, która dobrze pokazywała jego wszechstronność.
Henryk na próbach zachowywał się, jak na wymagającego dyrygenta przystało – był szefem, który potrafił krzyknąć i nie bał się mocnych słów. W przerwach na papierosa – wszyscy wówczas palili – zmieniał się w człowieka do rany przyłóż. W pracy wiedział, czego chce i był niesamowicie kreatywny. Uważał, że na warsztat trzeba brać te mniej oczywiste dzieła – śpiewaliśmy między innymi francuskie szansony czy muzykę współczesną. Gdy skupiał się nad nutami, cały świat przestawał dla niego istnieć – absolutnie odcięty od rzeczywistości chodził wtedy po Sali Marmurowej i dyrygował w powietrzu. Dzięki temu, że znał języki i miał swoje kontakty, załatwiał nam z Francji nuty. Program każdego koncertu był bardzo dokładnie skonstruowany.
W 1975 udało nam się pojechać na festiwal Europa Cantat do Francji, gdzie spotykają się chóry z całego świata – nie było to łatwe logistycznie zadanie. Śpiewaliśmy wtedy kantatę Franza Schuberta i „Missa Brevis” Zoltána Kodály’ego. Przypominam sobie też sytuację, gdy podczas wspólnego wykonywania „W moim ogródecku” Karliński wpadł na pomysł kląskania ustami przywodzącego na myśl tętent koni. Ten drobny zabieg okazał się strzałem w dziesiątkę – chórzyści z całego świata wydawali ten dźwięk, a Henryk także dzięki temu stał się niezwykle popularną osobą wśród uczestników francuskiego Cantatu. Był nietuzinkowym człowiekiem, który fascynował swoją erudycją. Świetnie się czuł w Europie – to światowy człowiek, który nauczył nas, że nie musimy mieć kompleksów z powodu bycia Polakami. Krąży nawet plotka, że pewnym momencie zafarbował włosy na zielono – to jednak nieprawda
Henryk był bardzo towarzyski. W trakcie podróży starymi Jelczami inicjował przeróżne zabawy. Podczas jazdy organizowaliśmy konkursy taneczne czy swoiste „igrzyska olimpijskie”. Mieliśmy żelazną regułę – rozgrzewające napoje piliśmy tylko po koncertach i wszyscy o tym wiedzieli. Gdy wracaliśmy z Francji obkupieni winami, było wesoło… (śmiech) Karliński nie był sztywniakiem, ale wiedział, kiedy można się bawić. Wyznawał też maksymę „taki chór, jaki dyrygent”. Był wizjonerem i wiedział, po co pracuje. Henryk hołdował zasadzie, że chórzystą nie jest się dożywotnio. Po kilku latach działalności w zespole zachęcał do „dojrzewania” – zakładania rodziny, a następnie zarażania swoich dzieci pasją śpiewania. To zresztą dobrze działa aż do dzisiaj. Istotą jego pracy było poszerzenie horyzontów amatorów i nauczenie ich nowych rzeczy.
W drodze na koncerty zatrzymywaliśmy się, żeby zobaczyć miejsca warte odwiedzenia – czasami nawet w tym celu zbaczaliśmy z trasy. Pamiętam, jak kiedyś trafiliśmy do niewielkiego, trójnawowego kościoła i spontanicznie zaśpiewaliśmy wtedy „Napis nad grobem Barbary Radziwiłłówny”. Pani sprzątająca zaczepiła naszego kierowcę mówiąc: „A któż to tak śpiewa? To chyba anieli…”. Gdy o tym się dowiedzieliśmy, mieliśmy łzy w oczach.
Podczas naszych występów w Czechosłowacji mieliśmy okazję zwiedzić Pragę. Jednym z punktów wycieczki była wtedy spowita delikatną mgiełką Katedra św. Wita na Hradczanach – w przeciwieństwie do dzisiejszych realiów, nikt wówczas nie żądał biletów ani nie zakazywał wejścia głębiej. Kościół był pusty, więc ustawiliśmy się w transepcie i pomimo dość asekuracyjnego podejścia naszych opiekunów, Henryk zachęcił nas do śpiewania. „Jesteśmy obcokrajowcami, nam wolno” – zadeklarował. W pewnym momencie pojawił się ksiądz, który nas usłyszał i dowiedział się, kim jesteśmy. Spodziewaliśmy się, że zostaniemy wyrzuceni, jednak sytuacja zakończyła się całkowicie inaczej. „Mamy jeszcze kwadrans do mszy. Może zaśpiewacie przed głównym ołtarzem?” – usłyszeliśmy. To był kolejny dowód na artystyczną odwagę naszego dyrygenta.
Przez ostatnie lata życia Karlińskiego wiedzieliśmy, że ma problemy z sercem – lekarz nawet powiedział mu, żeby dał sobie spokój z Madrygałem – próby to w końcu wysiłek fizyczny. Henryk był całkowicie pochłonięty sztuką, a o siebie dbał średnio – jadł byle co i ubierał się byle jak. Dziewczyny czasami niemalże siłą wyciągały go na zakupy po nowy sweter, bo stary miał już dziury na łokciach. Ale to nie jest tak, że Henryka absorbowała tylko klasyka. Miał ze sobą przeszłość jazzową – grał na fortepianie, a jeszcze w latach pięćdziesiątych prowadził zespół dixielandowy. Ludzie przyjeżdżający na Cantat wiedzieli, że ktoś zawsze na nich czeka. Po śmierci Henryka chórzyści nie czuli już tego ciepła. Także dyrygentom brakowało wielogodzinnych rozmów z nim. Oczywiście, wszystko było dobrze zorganizowane, jednak zabrakło tam tej wyjątkowej osoby. Do dzisiaj, co roku, starą ekipą Madrygalistów spotykamy się przy jego grobie. Czasami mówi się, że nie ma niezastąpionych osób – uważam, że przykład Karlińskiego potwierdza, że to nie do końca prawdziwe stwierdzenie.

Leave a Reply

Your email address will not be published.